______________________________
Lubię przeglądać ulotki promocyjne, jakaś część mnie zwraca wtedy uwagę na to, czego potrzebuję, a inna część – i to ta znacznie większa – z satysfakcją stwierdza, jak wiele jednak zupełnie nie. Ta druga jest szczególnie syta w przypadku ulotek jednej z największych sieci drogeryjnych w Polsce.
Przeglądam tę masę kosmetyków „upiększających” – kremów, elajnerów, fluidów, podkładów, cieni, rozświetlaczy i przyciemniaczy (z których większości zastosowania nawet nie znam) i robi mi się jakoś tak lekko z myślą, że nie muszę ich kupować.
No właśnie – nie MUSZĘ. Myślę o nich w kategoriach przymusu, społecznej opresji, wymagań kulturowych, manipulacji przemysłu kosmetycznego całej tej konsumpcjonistycznej muchołapki, ale też presji najbliższego otoczenia, najczęściej w postaci innych, bliskich kobiet.
„Jak to nie używasz kremu do twarzy?” – od lat nie może wyjść z podszytego przerażeniem zdziwienia moja mama. „Kosmetyczka powiedziała mi, że możesz latami nie dbać o cerę i jest ok, a potem bach – z dnia na dzień zaczynasz wyglądać jak staruszka” – w podobnym tonie podbija bębenek koleżanka. I tak patrząc na siebie codziennie w lustrze zastanawiam się czy to już dziś uderzy we mnie coup de vieux1? Ile dni mi jeszcze zostało, nim sprawdzi się mroczne proroctwo? Dzień po dniu przeciągam linę, cienką jak włos z zawieszonym na nim mieczem Damoklesa. I dalej buńczucznie nie używam kremu.
Co więcej – o zgrozo – nie maluję się! Dziś dotarło do mnie, że nie maluję się – zupełnie – od początku pandemii. Wcześniej też jakoś nie szalałam na tym polu: tusz do rzęs, jakieś podkreślenie kolorem ust na większe wyjścia, czy zamazanie czegoś mniej ujmującego najprostszym korektorem. Na tym polu również – kobiece komando społecznego równania do prostej próbowało przywrócić mnie do użyteczności publicznej. I tak zupełnie przypadkiem na te same urodziny od mamy dostałam w prezencie kurs makijażu, a od koleżanki (innej) zestaw prestiżowych kosmetyków zamkniętych w stylowej sowie. Na kurs poszłam, kosmetyki przyjęłam i dalej nic. NN – Nieumalowana Niewdzięcznica.
Żeby było zabawniej naprawdę potrafię wyglądać całkiem nieźle, dobrać ciuchy, dodatki, a nawet umalować się – ale przeważnie mi się nie chce. A jak mi się nawet zachciewa, zwykle pod presją specjalnej okazji, to potem żałuję. Czego? Tego, że idąc ulicą czuję się jak chodzący bilbord. Jak reklama samej siebie. Spojrzenia taksujące od góry do dołu, odwrócone łby ze świdrującymi oczami – trafiają we mnie jak pociski. Kulę się w sobie, zaciskam ręce na torebce i przyspieszam kroku – by jak najszybciej zejść z pola rażenia.
Jakoś tak wolę być sobą – niewidoczną, nieobrysowaną, swobodną. Wtedy mogę usiąść w spodniach na krawężniku, iść szybko i stabilnie w butach stanowczo bez obcasa, czy oddychać bez obawy, że fizjologia wypchnie mój brzuch poza zakres społecznej akceptowalności. Mogę być dla siebie i ze sobą, a nie dla innych i ich spojrzeń. W życiu przyjęłam wiele niechcianych prezentów, w tym rodzicielskie przekazy rodzinne: „Nie ważna wygoda, ważna uroda”, czy komentarze w stylu: „och gdybym miała taką figurę jak ty, to kupowałabym te wszystkie piękne kostiumy, spódnice, szpilki…” Przyjęłam i położyłam obok nieużywanego zestawu kosmetyków – raźniej im się kurzyć razem.
Czy to znaczy, że jestem zupełnie od nich wolna – a w życiu! Czasem, coraz częściej dopada mnie pierwotna groza. Od kliku lat przestałam już wyglądać jak studentka, przeszłam na wyższy level ciuchowej rozmiarówki, a niedawno dostrzegłam pierwszy siwy włos na swojej skroni. No to Game over! Trzeba było korzystać, lśnić i błyszczeć, puszyć się i prężyć na wybiegu męskich spojrzeń, teraz to too late kochana – można już tylko niwelować straty. Wczepiać się makijażem i limfatycznym drenażem w resztki przebrzmiałego uroku. I drżeć przed spojrzeniem dawnych znajomych i zalotników, którzy z autorytetu średniowiekowego, czy raczej już starczego brzuszyska osądzą, że się już nie jest tą sobą dawną piękną, wiotką i powabną. Och nie.
Patrzę na swoją do połowy pustą szafkę w łazience z mydłem, szamponem w kostce, pastą, szczotką, grzebieniem i nie wiem, wciąż nie wiem, gdzie – na tym polu – zaczyna się, a gdzie kończy dla mnie wolność wyboru siebie. Bo mam w niej też golarkę i choć regularnie szlachtuję się nią jak w rzeźni nie potrafię zrezygnować z przymusu jej użycia. Dawniej miałam nawet takie senne koszmary, że wychodzę – taka na nogach włochata – do LUDZI! I oni się paczą. A ja płonę na stosie wstydu. W tamtych czasach goliłam nogi dwa razy dziennie, bo po południu nie były już idealnie gładkie. Zgroza. Dziś zdarza mi się olać system dążenia do idealnej gładkości, a nawet wyjść z domu z kilkudniową szczątkową szczecinką. I nie mam już koszmarów. Ale dalszych zasieków nie umiem pokonać. I zastanawiam się czy kobiety przyszłości odrzucą przymus usuwania owłosienia tak samo jak kiedyś krępujące je gorsety? Czy przestaną się malować? Wbijać w szpilki? W ciasne spódnice i kostiumy?
Makijaż, czy w ogóle upiększanie kobiecego ciała jest świetnym polem feministycznych rozkmin. Bo z jednej strony możemy traktować je jak akt zniewolenia – wyraz poddania się matrixowemu programowaniu patriarchatu, z drugiej przeciwnie, widzieć w nich wyraz niezgody, czy wolności do bycia takim ciałem, jakim się chce samej narysować. Różnica zaczyna się w głowie każdej z nas.
Czy mogę czy muszę? Czy chcę czy powinnam?
(A że te przymusy są często nieuświadomione, przeźroczyste jak powietrze którym na co dzień oddychamy, sprawa jest nie-stety(?) znacznie bardziej skomplikowana. I nie mam prostej odpowiedzi. A jaka jest wasza?)
______________________________
Józia Sołtowska